Kambodża to trudny temat. Ludzie są mili, uśmiechają się, ale na każdym kroku czujemy, że coś jest nie w porządku. Nawet nie tyle czujemy, co jest nam to dawane to zrozumienia. Nikt tego nie ukrywa, po prostu ceny są zawyżane albo pada szczerze: jesteś turystą, nie da się inaczej. Uwaga oszust, to galeria ludzi negatywnie zakręconych.
Tuż po przekroczeniu granicy, pierwsze minuty w Kambodży. Zaczepia nas młody chłopak. Chce pomóc, pokaże jak wypełnić wniosek wizowy. Macie wizę, nie szkodzi, pomoże podejść do okienka. Potem prowadzi nas na darmowy autobus. Tylko, że wtedy już jesteś prowadzony za rękę przez mafię. Trafiamy na lewą stację dla turystów, gdzie za 10 dolarów można dojechać do Siem Reap, Battambang czy Phnom Penh. Szkoda tylko, że normalna cena to 5 dolarów. Cóż, prowizja dla obcokrajowca. Nieoficjalna.
Jak wyglądała podróż z Bangkoku do Battambang? Relacja znajduje się tutaj (link).
Uwaga oszust: agencja
Rejs z Battambang do Siem Reap, tradycyjny środek transportu. Rzeką najtaniej. Taniej niż autobusem, pociągów nie ma. Na łodzi oprócz nas grupka lokalnej ludności. Bilet dla turysty: 20 dolarów. Wydaje mi się, że linia ta funkcjonuje głównie za pieniądze turystów. Autobusem tę trasę można pokonać za 5 dolarów. Ale łodzią taniej… no chyba, że nie jesteś Khmerem.
Uwaga oszust: Internetowy chuligan
Siem Reap, hotel The Golden Papaya. Raczej nie z najniższej półki. Elegancka klatka schodowa, pokoje z drewnianymi meblami. 8 dolarów za pokój, sporo jak na lokalne standardy. Tylko internet coś szwankuje. Potrzebuję go do pracy, więc schodzę do recepcji. Młody chłopak przeprasza i mówi, że już zrestartował router. Przez najbliższych 12 godzin niestety nie pomogło. Rano proszę o rozwiązanie tej kwestii. Po godzinie efekt jest piorunujący: nie ma też prądu. Pan mówi, że z powodu sezonu deszczowego. Widać hotel ten znajduje się, jak w kreskówce, pod deszczową chmurką. W całym mieście wszystko działa. Opuszczamy hotel po jednej nocy.
Uwaga oszust: Pani Raszpla
Phnom Penh, The Royal Guesthouse. Pokój zarezerwowaliśmy przez internet na cztery doby. 8 dolarów za noc. Przyjeżdżamy, za kontuarem siedzi postawna kobieta (roboczo nazwaliśmy ją Panią Raszplą), która oznajmia nam, że pokoje z oknem i wiatrakiem (nasz wybór) się skończyły. Został taki bez okna albo elegancki, z luksusami 2 dolary drożej. Oglądamy oba. Pierwszy to pokazówka: ciemna nora, z grzybem na ścianie oraz brudnym prześcieradłem. Drugi, faktycznie elegancki, nie ma się do czego przyczepić. Tylko ręcznik umazany czymś brązowym, ale bez szemrania wymieniają na czysty. Trudno, zaciskamy zęby, kipię złością, że znów nas dymają i schodzę, żeby zapłacić. Wyjmuję kartkę. Nie można. Nie opłaca nam się przyjmować płatności kartą. Ale macie terminal? Mamy, ale nie korzystamy.
Podsumujmy: zwabili nas ceną pokoju, lokalizacją oraz możliwością płatności kartą. Lokalizacja była faktycznie niezła.
Uwaga oszust: pan pralka
Ubrania już nieco walą potem, są całe zakurzone. Kierunek pralnia. Wielki szyld: 1 dolar za kilogram. Pan bierze siatkę z ciuchami i waży. Wypisuje kwit: 7 dolarów. Coś tu nie gra. Waga prania: 3 kilogramy. Tłumaczę, że coś chyba nie tak. Okej, okej, sorry, 4 dolary. Patrzę na niego spode łba. 3 dolary. Sprzedane.
Uwaga oszust: tuk tukowy porywacz
Na zwiedzanie Phnom Penh chcieliśmy się wybrać wynajętym tuk tukiem. Pola śmierci znajdują się piętnaście kilometrów za miastem. Asia z Somos dos poleca nam kierowcę. Dzień wcześniej umawiamy się z nim i ustalamy cenę: 9 dolarów.
9:00 rano, wychodzimy przed hotel. Kierowca macha do nas z daleka. Wita się wylewnie. Przechodzi nam przez myśl, aby sprawdzić, czy to na pewno Mister Cow, z którym się umawialiśmy. Miniatura zdjęcia na messengerze nie wzbudza naszych wątpliwości. Wsiadamy i jedziemy na Pola Śmierci. Po półtorej godziny kierowca sugeruje, że teraz powinniśmy jechać do Tuol Sleng, Więzienia Bezpieczeństwa, gdzie Czerwoni Khmerzy przetrzymywali i torturowali „najgroźniejszych” wrogów reżimu.
Podjeżdżamy pod bramę i kierowca pyta, czy może nas tutaj opuścić. W sumie, to blisko stąd do naszego hostelu, blisko do zaznaczonych na mapie jadłodajni, więc zgadzamy się. Wyjmuję 10 dolarów, umówiona cena plus niewielki napiwek. Więcej, więcej – ponagla mnie ze swojego siedzenia – 10 za osobę. Pokazuję mu rozmowę na messengerze, ale nawet nie patrzy. Odchodzimy zostawiając 10 dolarów.
Gdy wracamy do hotelu i podłączmy się do sieci widzimy wiadomość od naszego kierowcy. Coś mu wypadło i zamiast niego przyjechał po nas jego brat. Nie mógł nas jednak znaleźć. Kim był facet, który przewiózł nas na Pola Śmierci?
Uwaga oszust: sprzedawcy owoców
Prawie zawsze podadzą cenę wyższą. Może się uda. Może biali nie wiedzą, że banany w Kambodży nie kosztują 3 dolary za kilogram. Mango za 4 dolary? I trwa taka gra, w której z góry jesteśmy skazani na porażkę.
Uwaga oszust: restauratorzy
Niewielka knajpa w centrum Phnom Penh, w menu mięso przyrządzone na milion sposobów. Menu ma wersję angielską, ale w środku tylko lokalni klienci. W menu nie ma za to cen, co zostawia pole do popisu. Dookoła biesiadujące rodziny, studenci jedzące kolację. Z drobną pomocą internetu zamawiamy warzywa z ryżem. Jedyną rzecz bez mięsa. Duża porcja, najadamy się do syta. Cena 3 dolary? Cóż, w turystycznym Siem Reap, na najdroższej ulicy takie danie wyceniano na 1,5, max 2 dolary.
Tylko Kambodża?
A ile razy nawet się nie zorientowaliśmy? Ile razy kierowca zawołał od nas 3 dolary i się zgodziliśmy? Bez znajomości języka i lokalnych cen turysta na każdym kroku jest oszukiwany. W podróży każdy płaci tyle, ile może zapłacić. W Kambodży gra rozgrywa się na niskim poziomie, bo dla większości odwiedzających różnica dolara czy dwóch nie jest bolesna. Dla nas, w perspektywie dłuższej podroży, liczy się każdy dolar. Dodatkowo, ta obowiązkowa czujność na każdym kroku jest mocno męcząca. Prowadzi też do bolesnej sytuacji, gdy w końcu pojawia się ktoś uczciwy, my i tak patrzymy na niego przez pryzmat wszystkich mniej lub bardziej poważanych oszustw.
W żadnych innym kraju dotychczas to nie było tak jawne, tak bezczelne i w gruncie rzeczy smutne…
Przypomina mi to sytuację w Egipcie i Tanzanii. Ja już cierpię na znieczulicę, jestem tak do tego przyzwyczajony, że byłbym zdziwiony gdyby było inaczej. Zazwyczaj znajomość miejscowego języka czyni cuda (acz nie zawsze). Pzdr
A z drugiej strony: z kogo jak nie z turysty mają wyciągać kasę? Szkoda, że stan państwa ich do tego zmusza.