W autobusie z Chiang Mai do Bangkoku rozdają pasażerom rożne przekąski. Po rozpoczęciu podróży dostaliśmy muffiny, wodę i paczkę chrupek, potem opakowanie wafelków. W pewnym momencie wręczono nam też dwa kartoniki jakiegoś napoju. Rzecz działa się w środku nocy, więc dopiero rano zorientowaliśmy się, że jest to mleko…
Za mlekiem oboje nie przepadamy. Próbujemy przejść na weganizm i stopniowo rezygnować z wszelkim produktów odzwierzęcych. Bliska jest nam filozofia zero waste, wyrzucenie jedzenia nie wchodziło w grę. Co można zrobić z dwoma, niewielkimi kartonikami mleka w Azji?
Głodnych nakarmić, spragnionych napoić
Pierwsza myśl, dość oczywista, damy komuś w prezencie. Przecież wielokrotnie widzieliśmy ludzi, którzy proszą o pieniądze na ulicy, siedzą na dworcach z wyciągniętymi rękami. Opuściliśmy autobus o 4:30 na stacji Mo Chit. Atakuje nas kilku kierowców tuk tuków, ale żaden nie wygląda na miłośnika mleka. Udaje nam się uciec i, przypadkiem, znaleźć miejski autobus na stację kolejową Hua Lamphong (którą znamy dobrze z wycieczki do Ayutthayi). Przejazd kosztuje 19 batów od osoby, więc znacznie taniej taksówka. Bangkok jest wiecznie zakorkowany, ale poranne godziny, to wersja łagodna.
Wysiadamy na dworcu i widzimy sporo osób leżących na ziemi, dworzec dopiero budzi się do życia. Moją uwagę przyciąga mężczyzna, z nogą w gipsie, który próbuje wesprzeć się na kuli. Idę w jego kierunku, gdy nagle wyciąga z kieszeni smartfona. I zrobiło mi się głupio, pomyślałem, że urażę go tymi dwoma niewielkimi kartonikami mleka. Może spał na dworcu i czekał na poranny pociąg? Mi też kilka razy zdarzyło się spać w miejscach publicznych.
Pociąg z Bangkoku do Aranyaprahet
Patrycja stwierdziła, że najlepiej będzie oddać napoje mleczne (bo smakowe, z mango) jakiemuś dziecku. Ale raczej za zgodą jego rodziców, bo może być uczulone.
Pociąg do granicy z Kambodżą kosztuje 48 batów za osobę (około 5 złotych). Wyruszamy punktualnie o 5:55. Na jednej ze stacji koło nas miejsca zajmuje spora rodzina. Dziewczynka uważnie nam się przygląda, uśmiecha się, macha zaczepnie rękoma. Postanawiam poczęstować ją mlekiem, ale ucieka przestraszona. Czy bała się mnie? Czy rodzice przestrzegają ją na każdym kroku, aby nie ufać nieznajomym? A może po prostu, tak jak my, nie lubi mleka?
Zasmucony porażką czytam skład mleka i zauważam, że jest ono sojowe. Czyli moglibyśmy je wypić. Patrycja decyduje się spróbować i opróżnia jeden z kartoników. Czyli problem z głowy? Tylko pozornie.
Granica między Tajlandią i Kambodżą
Wysiadamy na stacji kolejowej i razem ze sporą grupą lokalnej ludności oraz parą ze Skandynawii wsiadamy bo niewielkiego busa-ciężarówki, która dojeżdża do samej granicy (koszt 15 batów/osobę). Na miejscu jeszcze wydajemy ostatnie baty w Seven Eleven i ruszamy na granicę. Mija nas matka z dwójką pociech. Dzieci są nagie, jedynie chłopiec ma na nogach klapki. Nie mam jednak odwagi odezwać się do nich, wręczyć tego kartonika z mlekiem. Czy to przez wcześniejsze niepowodzenie? A może po prostu znów się boję, że kogoś urażę?
Granicę przekraczamy bardzo sprawnie. Mamy wyrobioną wcześniej wizę elektroniczną. Przejście graniczne jest dość specyficzne, bo dałoby się je przejść praktycznie niezauważonym. Bardziej nam zależało na otrzymaniu pieczątki po stronie Tajlandii i wypełnieniu obowiązku wizowego w Kambodży, niż ktokolwiek tego od nas wymagał. W pełni możliwe byłoby przejście granicy niemal niezauważonym. Oczywiście nie zachęcamy do tego, bo może to spowodować poważne problemy.
Dojazd do Battambang
Przyplątał się do nas naganiacz, który bardzo chciał nam pomóc z wszystkimi formalnościami. Patrycja bardzo szybko odeszła od okienka, u mnie potrwało to znacznie dłużej. Strażnikowi granicznemu zawiesił się komputer i musiał ponownie przeskanować mój paszport i zrobić mi zdjęcie. Zauważyłem, że w okienku obok Taj zamiast formularza wjazdowego wręczył 100 batów. Trafiło ono do tej samej szufladki, co wypełniony przeze mnie wniosek. Sporo czytaliśmy o korupcji w Kambodży, ale pierwsze spotkanie z problemem pojawiło się zaskakująco szybko.
Naganiacz zaprowadził nas do darmowego busa, który dowieźć nas miał na stację, z której pojedziemy do Battambang. I się zaczęło. Tam wszyscy niemal zmuszali nas, abyśmy wsiedli do busa do Siem Reap. Większość turystów jedzie od razu tam, by podziwiać Angkor Wat. Koszt przejazdu to 10 dolarów. Jest to stała kwota w Poi Pet, za dychę zielonych dostaniesz się do Phnom Pehn oraz Battambang. Wszędzie. Nie jest to tylko opłata za przejazd, ale też zapłacenie mafii za wjazd do kraju i możliwość opuszczenia miejscowości przygranicznej.
Oczywiście się zdenerwowałem. Nie chcieliśmy jechać do Siem Reap („stamtąd sobie łódką popłyniecie do Battambang” – doradzał gruby w koszulce Arsenalu). W końcu boss przystanku, po załadowaniu turystów do busa do Siem Reap łaskawie powiedział, że zabierze nas do swojego biura i załatwi busa do Battambang.
Nie mieliśmy wyjścia i zgodziliśmy się na jego ofertę. Tak jak wszyscy, bo inaczej ciężko stamtąd wyjechać. „Tak, są busy dla lokalnej ludności, ale bez naszego pozwolenia i tak nikt was stąd nie zabierze” – przynajmniej był szczery. Po chwili siedzieliśmy na motorze i przez niewielkie miasteczko zmierzaliśmy do biura bossa. Tam czekał już autobus do Battambang. Zapłaciliśmy po 10 dolarów i po dwóch godzinach byliśmy na miejscu. Jak znaleźć ten autobus samemu? Pewnie się da, my się poddaliśmy.
Co z mlekiem?
Pozornie błahy problem kartoników z mlekiem zwrócił moją uwagę na to, jak duży dystans czujemy ze strony lokalnej ludności. W Tajlandii dla każdego byliśmy tylko usługobiorcą, turystą, portfelem. Jest to zrozumiałe, kraj żyje z turystyki, odwiedzają go rocznie miliony turystów. Przez barierę językową nie mogliśmy porozmawiać ze zwykłym mieszkańcem tego kraju. Jeśli ktoś mówi po angielsku, to pewnie pracuje w branży turystycznej. Koło się zamyka. (Oczywiście jest to pewna generalizacja)
Od kilku miesięcy podróżujemy po Azji. Właściwie tylko w Indonezji czuliśmy, że nieco dotknęliśmy lokalnych problemów, poznaliśmy ludzi. Głównie dzięki noclegom na Couchsurfingu, ale też spontanicznym spotkaniom w drodze. W Malezji czy Tajlandii wyczuwaliśmy sporą rezerwę ze strony mieszkańców tych krajów.
Właściwie nie robimy zdjęć ludziom po drodze. Wstydzimy się, boimy się, że ich przestraszymy, urazimy, sprowokujemy. Może to z nami jest coś nie tak. Co byście zrobili na naszym miejscu? Czy wręczenie osobie kartonu mleka, jabłka, tabliczki czekolady będzie odebrane jako występowanie z pozycji zachodniego turysty, który traktuje Taja czy Khmera jako biednego człowieka z mniej cywilizowanego kraju? I wreszcie, czy jest jakiś sposób, aby pomagać ludziom, którzy faktycznie są biedni? Jak być w porządku wobec nich? W Kambodży postaramy się jakoś przepracować te kwestie.
Ciężka sprawa z tym postkolonializmem. Pewnie byłoby łatwiej pomagać, gdyby nie mafia i skorumpowane państwo. Wielkie propsy za nie robienie zdjęć na tyle biednych ludzi. Potrafi to chyba odebrać radość z podróży – Wy tylko na chwilę, radośni, dla których niedogodności staną się anegdotami, a oni na zawsze i najczęściej bez perspektyw. Szmutno.