Zanim jeszcze na dobre spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy w bardzo długą podróż poślubną, sen z powiek spędzała nam jedna kwestia, jednocześnie prozaiczna i niezwykle istotna, a mianowicie: co my tam w ogóle będziemy jedli. Każda kolejna rozmowa z rodzimymi ekspertami od wszystkiego („Australia?! Przecież tam jedzą tylko kangury z grilla, a jedyni wegetarianie to misie koala!”; „Azja?! Oni do wszystkiego wrzucają ryby i nie ma opcji, żeby dostać coś bez owoców morza!”; „Wegetarianizm w podróży? Umrzecie z głodu!”) pomnażała wątpliwości, a oczyma wyobraźni widzieliśmy już samych siebie pochylonych nad tysięczną miseczką ryżu z dodatkiem niczego. Postanowiliśmy jednak nie martwić się na zapas i uznaliśmy, że jakoś to będzie. Po czterech miesiącach w podróży meldujemy: jest WSPANIALE!
Miały z nas spadać ciuchy przywiezione z Polski, mieliśmy być niedożywieni i gruźliczy, mieliśmy usychać z tęsknoty za domowymi smakołykami i nauczyć się odżywiać energią słoneczną. Mieliśmy. A co mamy? Mamy szczęśliwe, okrągłe brzuszki, głowy pełne wspomnień nowych smaków i zapachów, a także dusze zaprzedane kuchniom Azji południowo-wschodniej. W każdym z odwiedzonych krajów jedliśmy wege wersje narodowych potraw. W miarę możliwości omijaliśmy knajpy stworzone na potrzeby turystów, penetrując zawiłe alejki lokalnych targowisk, dosiadając się tam, gdzie jadają miejscowi. Jak to możliwe?
Wegetarianizm w podróży – spytaj Wujka Google
Internet w podróży to skarb. W Azji nie kupujemy miejscowych kart SIM. Świadomie rezygnujemy z posiadania dostępu do sieci przez 24 godziny na dobę, w zupełności wystarcza nam korzystanie z dostępnego w knajpach i hostelach wi-fi. Czasem musimy coś sprawdzić z wyprzedzeniem i przewidzieć ewentualne wpadki, czasem zaimprowizować, ale, hej, jeszcze nie tak dawno nie było tych wszystkich ułatwiających życie aplikacji w każdym telefonie i dało się. Ba, nadal się da! Internetu używamy do szukania noclegów, transportu, informacji na temat miejsc, które planujemy odwiedzić, ale też wyrobiliśmy sobie pewien nawyk, jakim jest sprawdzanie, czy przypadkiem w okolicy nie ma wegetariańskich knajp.
Zaglądamy więc na Happy Cow (gdzie znajduje się wygodna wyszukiwarka lokali wegańskich, wegetariańskich oraz takich, które oferują wege opcje) i zaznaczamy sobie na mapie interesujące nas miejsca. Sprawdzamy, czy na temat lokalnej kuchni nie wypowiedziała się Królowa Polski Wegańskiej Marta Dymek, która swoim blogiem Jadłonomia zrobiła dla zredukowania spożycia produktów pochodzenia zwierzęcego więcej, niż niejedna wielka organizacja się tym zajmująca. W jej relacjach z kulinarnych podróży znajdują się nie tylko listy sprawdzonych knajp, ale też bardzo przydatne informacje na temat charakterystyki lokalnych kuchni. Innym rozwiązaniem jest szukanie miejsc z kuchnią indyjską, gdzie zawsze jest sporo opcji wegetariańskim do wyboru.
Koniec języka za przewodnika
Powyższe metody mają jednak zastosowanie głównie w miejscach turystycznych, a przecież nie tylko z takich składa się nasza trasa. Jak dostać bezmięsny posiłek w maluteńkiej knajpce pośrodku niczego, gdzie nikt nie mówi po angielsku, menu nie istnieje, a słowo „vegetarian”, wymawiane na wszystkie możliwe sposoby, nie znaczy absolutnie nic? To jest właśnie ten moment, kiedy trzeba uruchomić głębokie pokłady umiejętności komunikacyjnych.
Wegetarianizm w podroży: Indonezja i Malezja
W Indonezji poszło gładko, bo słownictwo związane z jedzeniem opanowaliśmy błyskawicznie. Krótkie wyrazy, znajomy alfabet, a na dodatek mówiący po angielsku Indonezyjczycy chętnie dzielili się radami, co i jak zamawiać, żeby było dobrze (ta wiedza przydała nam się też w Malezji, bo – nie mówcie Indonezyjczykom – języki i kuchnie tych krajów są dość podobne). I tak na przykład dowiedzieliśmy się, że samo „bez mięsa” niekoniecznie obejmuje brak kurczaka czy ryby, i że tak naprawdę to my po prostu nie jemy zwierząt. Po miesiącu potrafiliśmy pięknie wyrecytować po indonezyjsku, czego nie jemy, a co zawsze bardzo chętnie i dzięki temu w każdej najmniejszej miejscowości byliśmy w stanie ustalić, że tempeh i tofu to w każdych ilościach, a najlepiej jeszcze z boskim sosem z fistaszków. No i ryż, oczywiście, bo bez ryżu się nie liczy.
Wegetarianizm w podróży: menu w lokalnym języku?
Schody zaczęły się w Tajlandii, gdzie po raz pierwszy dopadły nas zawiłe klątwy wschodnich alfabetów. Tu z pomocą przyszła znów Jadłonomia – w tekście o wegańskim Bangkoku umieściła mały słowniczek, który wyciągaliśmy z kieszeni, kiedy język angielski już nie wystarczał do ustalenia, że sos rybny też nie jest okej. Podobną metodę stosujemy teraz w Kambodży, tym razem posiłkując się wygodnymi tabliczkami ściągniętymi ze strony Move to Cambodia.
Zjedz ziemniaczki, a mięsko zostaw
No dobrze, ale co z sytuacjami, kiedy ktoś bardzo chce głodnych nakarmić, bezinteresownie ugościć, zaopiekować się strudzonymi wędrowcami i z najszczerszymi intencjami podtyka pod nos kurczaka? To taka kwestia, o której bardzo dużo rozmawialiśmy przed wyjazdem. Kiedy Oli szedł swoje Camino, często był goszczony przez dobrych ludzi i gdyby wtedy nie był wszystkożerny, pewnie musiałby odbyć dziesiątki rozmów wyjaśniających, dlaczego za salceson to on jednak podziękuje.
Dziś, po niemal dwóch latach niejedzenia mięsa, twierdzi, że dałby radę. Z naszego doświadczenia wynika, że obcemu człowiekowi na drugim końcu świata łatwiej wytłumaczyć, że czegoś nie zjemy, niż własnej babci. W świecie, w którym obok siebie żyją ludzie tak wielu kultur i religii, nikogo nie dziwi, że ktoś czegoś nie je. Muzułmanie nie zjedzą wieprzowiny, hinduiści wołowiny, a niektórzy buddyści nie wezmą do ust ani mięsa, ani czosnku i cebuli. Raczej nikomu w Azji nie sprawi przykrości, że dwoje Polaków o śmiesznych fryzurach zje warzywa, a mięsko zostawi.
Wegetarianizm w podróży: Australia
Przez Australię przejechaliśmy na rekordowo niskim budżecie, co nie byłoby możliwe, bez uprzejmości Australijczyków. Autostop zredukował nam koszty transportu, a Couchsurfing, spontaniczne zaproszenia do domów i bezpłatne kampingi – noclegów. Uznaliśmy, że australijska gospodarka nie ucierpi szczególnie przez to nasze oszczędzanie, a my będziemy mogli więcej kasy zostawić w biedniejszych krajach. Największą korzyścią tego rozwiązania okazało się to, że mogliśmy być blisko zwyczajnych ludzi i ich codziennego życia. Kraj, który sztukę grillowania mięsa podniósł do rangi narodowego symbolu, przyjął nasz wegetarianizm z otwartymi ramionami.
„Nie jecie mięsa? To tak jak nasza synowa! W lodówce mamy zapas wegetariańskich kiełbasek. Ken, odpalaj barbie*, ja robię sałatkę!”
„Moja córka jest weganką. Trochę tego nie rozumiem, ale umiem zrobić super warzywną lasagne. Mogę dodać zwykły ser?”
„O, nie jecie mięsa? To potrzebujecie witamin! Gdzie tu dają jakieś porządne wegetariańskie śniadania? Ja stawiam.”
*barbie – australijski skrót od barbecue
Przez cały pobyt w Australii widzieliśmy więcej publicznych grillów niż jadowitych pająków. Sklepowe półki (ze szczególnym uwzględnieniem sieci Woolworths) uginały się od wege alternatyw: od burgerów, przez kiełbaski po nasz ukochany hummus pakowany w wiaderka. Nawet jeśli czasem zdarzało nam się zjeść trzy razy dziennie tosty z masłem orzechowym (tostery są jak kangury – wszędzie), to nie możemy powiedzieć, żeby było nam tam źle.
Tajlandia – wegańska szkoła gotowania
A teraz napiszę coś wyjątkowo oczywistego: zakochaliśmy się w tajskiej kuchni. Właściwie nie mieliśmy zbyt wielkich oczekiwań od Tajlandii. Miała być wygodną odskocznią od intensywniejszego podróżowania, chcieliśmy sobie tam zrobić takie wakacje od wakacji i trochę poleniuchować. Wymyśliliśmy, że naszym priorytetem będzie szukanie codziennie nowego pysznego jedzenia i z łatwością wcieliliśmy ten plan w życie.
Tajska kuchnia po stokroć wynagradza wysiłek włożony w opanowanie (nietrudnej zresztą, jak pisałam na początku) sztuki zamawiania opcji wegetariańskich. Sos rybny wymieniony na sojowy, a mięso/owoce morza na tofu (dostępne w każdej kuchni) i tradycyjne danie staje się dla nas dostępne. Tak się w nich rozsmakowaliśmy, że postanowiliśmy zawieźć trochę Tajlandii do Polski. Czeka nas jeszcze kilka miesięcy podróży, więc wożenie ze sobą tajskiego jedzenia nie wchodzi w grę. To, co możemy zabrać do domu, to wiedza, którą zdobyliśmy na kursie gotowania w Chiang Mai, z którego Oli obiecał napisać niedługo krótką relację.
Kambodża – pierwsze „problemy”
Wegetarianizm w podróży po Kambodży to kwestia, która wywołała mały rozłam w redakcji bloga. Najłatwiejszym rozwiązaniem dla wege-turystów jest odwiedzanie jadłodajni dla (niejedzących mięsa z przyczyn religijnych – to ci od czosnku i cebuli) buddystów. Taki lokal można znaleźć w każdym mieście, a ceny w nich są przyjemnie niskie. Problem w tym, że największą ambicją takiej kuchni jest przyrządzenie substytutów tak, aby możliwie dokładnie imitowały swoje mięsne odpowiedniki. Seitan, wszystkie możliwe postacie soi, grzyby – potrafią tak wiernie udawać mięsne i rybie smaki oraz ich konsystencje, że czasem nie przechodzą mi przez gardło. Za to Oli jest zachwycony.
Weganizm w podróży?
Opisane przeze mnie doświadczenia dotyczą głównie wegetarianizmu, ale mogą być pomocne także dla wegan. My sami podjęliśmy niedawno decyzję, że powoli przechodzimy na weganizm. Czasem jeszcze zdarza się nam zapomnieć i odruchowo sięgnąć w sklepie po ulubione lody, albo zamówić potrawę z jajkiem. Dobra wiadomość dla wegan jest natomiast taka, że mleko roślinne w azjatyckich kuchniach to powszechnie stosowany składnik, więc bez problemu można znaleźć tu stuprocentowo wegańskie desery. No i oczywiście owoce, których w Azji jest pod dostatkiem.
Nie zawsze jest różowo. Odbijamy się od barier komunikacyjnych, trafiamy w miejsca daleko wykraczające poza nasz budżet, czasem źli i głodni błądzimy po dziwnych dzielnicach miast w poszukiwaniu lokalu, w którym zjemy. Nie zmienia to faktu, że nie możemy podpisać się pod zdaniem, że wegetarianizm w podróży jest trudny. Jest może trochę mniej wygodny. Dla wielu ludzi niejedzenie mięsa jest rodzajem poświęcenia, które dotyczy tak samo życia codziennego, jak tego z dala od domu. Ale chyba mało kto decyduje się na to z powodów, dla których nie warto byłoby włożyć odrobinę wysiłku.
Dziękuję za to, że od czasu do czasu mogę przenieść się na chwilkę w świat, w którym jest tyle pięknych, dziwnych, kolorowych, no i smacznych rzeczy. Bawcie się dobrze, zwiedzajcie, cieszcie się światem i sobą … no i wracajcie do nas szczęśliwie 🙂
To nie jest , niestety , relacja z podróży , tylko zapiski o jedzeniu wegetariańskim . Mozna pojechać na drugi koniec świata i cały swój wysiłek włożyć w to żeby jeść wegetariańskie potrawy tylko po co ? Niestety , wprowadzacie ludzi w błąd bo nie jest to blog podróżniczy tylko zapiski na temat gdzie zjeść wegetariańskie jedzenie ale nie każdy lubi ryż ze względu na wielką iliść p e s t y c y d ó w i innych chemikaliów jakie są stosowane przy jego uprawie i produkcji – wystarczy trochę poczytać na ten temat – i sos sojowy (… Czytaj więcej »
w czym przeszkadza Pani omasta?
Joanno, we wpisie o żarciu przeszkadza Ci to, że jest o żarciu. Serio?
Co niby obchodzi mnie co jeci?e .poto Wielki blog podróżniczy, Żeby pisać jak zamówić żarcie? Macie jakies fanaberie to sobie miejcie, ale piszcie ozabytkach i kulturze , bo tylko to jest cikawe. Ostatnio poxiom siadł a szkoda bo kiedys miło sie czytalo. Zmiencie to