W podróży jest czasem tak, że coś długo planujemy, a i tak zdarzenia losowe mogą nam te plany pokrzyżować. My nie mieliśmy wielkich ambicji, chcieliśmy przejechać około sześciuset kilometrów przez Chiny autostopem i dotrzeć do Guiyang. Mieliśmy tam wstępnie umówiony nocleg. Wszystko jednak wzięło w łeb. I co? I jesteśmy bardzo szczęśliwi, bo przeżyliśmy kolejną super przygodę.
Chiny autostopem. Jak wyjechać z dużego miasta?
Chińskie miasta potrafią być ogromne. Te średnie mają po dziesięć milionów mieszkańców. Te małe są wielkości Warszawy. Na szczęście nawet w tych mniejszych często znajdziecie metro. To najszybszy i najlepszy sposób, aby wydostać się na wylotówkę (oczywiście, jeśli któraś z linii metra tam prowadzi). W Nanning mieszkaliśmy kilkanaście minut pieszo od stacji, więc rano spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy na podziemny pociąg. Super działają automaty biletowe, które umożliwiają zakup biletu bez znajomości chińskiego. Wybraliśmy stację końcową Xijin i po pół godziny staliśmy pod bramkami na autostradę. Szybko i przyjemnie!
Plany, plany, plany
Mamy naszkicowany pewien plan. Wybrane miejsca, w które bardzo chcemy pojechać. Na szczęście przygotowana przez nas marszruta ma kształt pętli. Zaczynaliśmy na południu Chin, przy granicy z Wietnamem, zaś wyjechać z Państwa Środka planujemy przez granicę z Laosem, również na południu. W skrócie: przez ten miesiąc będziemy się kręcili na pewnej ograniczonej przestrzeni. Kolejność odwiedzanych miast jest ważna, ale możliwe są pewne zmiany. I z taką sytuacją mieliśmy wczoraj do czynienia. Po godzinie czekania na podwózkę, gdy słońce zaczynało nam coraz bardziej doskwierać zatrzymało się wypasione, eleganckie auto. To, co udało nam się zrozumieć, to informacja, że panowie nie jadą tam, gdzie wskazuje nasza tabliczka. Zrozumieliśmy też, że polecają jechać z nimi, bo jest tam ładnie i niedaleko do naszego Guiyang. Minusem tej rozmowy było to, że panowie nie mówili po angielsku, więc trochę radziliśmy sobie translatorem i mapą, a trochę domyślaliśmy się, o co chodzi.
Chiny autostopem: ahoj przygodo!
Ruszamy i widzimy, że jedziemy w przeciwnym kierunku. Wyjaśniamy panom, dlaczego przemierzamy Chiny autostopem. Nie znamy ich języka, ale dostrzegamy, że musi on mieć pewien magiczny wydźwięk. Zdania tłumaczone przez translator brzmią nieco poetycko. „Doceniam ducha waszej podróży” – czytamy na ekranie telefonu. I nie wiemy, czy znów trafił nam się rozmówca-poeta, czy też po prostu język ten bogaty jest w takie sformułowania.
W końcu ustalamy, że dojedziemy dziś gdzieś w okolice Giulin. Tego miasta nie było w naszych wstępnych planach, głównie z powodu odległości od Nanning. Pamiętam jednak, że przewodniki zachwalały uroki miasta i niesamowity klimat. Wszystko wskazuje na to, że będziemy mieli okazję powiedzieć: sprawdzam. Ahoj przygodo!
Wizyta na chińskiej prowincji
Po kilku godzinach wspólnej jazdy kierowcy nagle zjeżdżają z autostrady i parkują przy budowie. Mówią, że poczekamy tam godzinę na transport jakichś części, które jadą za nami tirem. Robimy sobie krótki spacer po okolicy. Szukamy toalety i zachodzimy do otwartego budynku. Widzimy spory dziedziniec oraz ponumerowane pokoje. W końcu natrafiamy na restaurację, naciskamy klamkę i widzimy przerażone twarze czterech panów. Ich posiłek nagle przerwała dwójka białych, którzy ni stąd, ni zowąd znaleźli się pośrodku ich gór. Cel został jednak osiągnięty, z toalety skorzystaliśmy, zaś panowie dalej zastanawiają się pewnie, o co chodzi.
Wracamy na naszą budowę. Transport jeszcze nie dojechał, zostajemy zaproszeni do biura. Tam spędzamy urocze pół godziny z dwoma mężczyznami. Mówią do nas po chińsku, gdy odpisujemy na translatorze, że nie rozumiemy, to mówią jeszcze więcej. O coś pytają, coś tłumaczą. My próbujemy zgadywać odpowiedzi. Wpisujemy, że z Polski, że 30 dni w Chinach, że podróż poślubna. I chyba trafiamy, bo panowie nakręcają się coraz bardziej. I dziwią się, że nie odpowiadamy. Ciekawe, ile razy wcześniej rozmawiali z obcokrajowcami. A może w ogóle?
Uciekamy stamtąd i wychodzimy poza teren budowy. Podchodzi do nas mężczyzna i zaczyna rozmowę. Temu idzie nieco lepiej, bo chyba orientuje się, że nie rozmawiamy po chińsku. Woła całą rodzinę. Syn pyta po angielsku, skąd jesteśmy. Udaje się jeszcze ustalić, jak się nazywamy. I koniec tematów do rozmowy. Zaproszeni jednak zostajemy do domu na herbatę.
Stresująca kolacja
Pan sadza nas za stołem i rozpoczyna proces parzenia herbaty. Ma specjalny zestaw do tego, wyciąga kubeczki z wrzątku i oblewa herbatą z każdej strony, zawartość pierwszych kubeczków ląduje w wiadrze. Sama procedura picia przypomina tę, którą wszyscy dobrze znamy z wspólnych wieczorów przy kieliszku. Napełniamy, toast, jednym haustem wychylamy i odstawiamy. I tak co parę minut. Nawyk mamy wyrobiony, zaś w głowie nie szumi, ciekawa odmiana.
Mężczyzna po raz kolejny podejmuje próbę rozmowy. Tym razem za pomocą komórki. Rysuje chińskie litery, coś tłumaczy. Może uznał, że to jego akcent jest dla nas niezrozumiały? My mamy już przygotowane różne zdania i po kolei je prezentujemy. Jak Morales u Waldka na Cargo. W ogóle wyglądamy w tych Chinach nieco jak dwóch angielskich lotników w serialu Allo Allo. Nikt nas nie rozumie, gadamy coś do siebie i domyślamy się, o czym rozmawiają ludzie dookoła.
Żona naszego towarzysza w tym czasie przygotowuje kolację. Warto dodać, że podczas picia herbaty kierowca poinformował nas, że coś nie tak z transportem i musi gdzieś pojechać, ale wróci po nas. W samochodzie odjechały też nasze plecaki.
A my w najlepsze pijemy herbatę. Kolejka za kolejką. Potem ogromna kolacja. Specjalnie dla nas z opcją wegetariańską. Żadnych pytań, jasne, będą jajka i ogórki. Plus ryż, dużo ryżu. Do tego jeszcze chińskie piwo na australijskim chmielu. Godzina biesiady. Tylko plecaków brak.
Uratowani
Zaczynamy się stresować. Wracamy do pokoju z herbatą. Gdy pytamy gospodarza, czy ktoś po nas przyjedzie, to niby kiwa głową, ale tak bez przekonania. Dobrze, że mamy przy sobie najważniejsze rzeczy: paszporty, kartę do bankomatu, trochę pieniędzy. I aparat fotograficzny. Niewiele więcej. Gdy już snujemy najczarniejsze wizje, to kierowcy wracają.
Okazało się, że były jakieś problemy z ładunkiem. Uff, pomysł na przejechanie przez Chiny autostopem nie upadł na samym początku. Ruszamy i po chwili łapiemy gumę. I to jeszcze w jeden z najbardziej filmowych sposobów: gwóźdź wbił się po samą główkę. Taki widać miał być ten dzień. Na autostradzie szybko zakładamy oponę zastępczą i jedziemy szukać wulkanizatora. Gdy dwóch młodych chłopaków naprawia dętkę, to kierowca zachwala walory miasteczka, w którym przyjdzie nam spędzić noc: Sanjiang
W końcu mężczyźni odstawiają nas do dość taniego hotelu w mieście. Znaleźliśmy się nie tam, gdzie planowaliśmy, mieliśmy przy tym trochę stresu, ale warto było. Choćby dlatego, że dzień później spotkaliśmy kobietę w stroju ludowym. I jak wam się podobają nasze Chiny autostopem pisane?
To laadnie sie zaczęło – ciekawe co dalej? Powodzenia, czekam na wspiy 🙂
Zółta sukienka nie do zdarcia! Pozdrawiamy z Indonezji 😀
Patka pięknie reklamuje wulkanizatora! Czytaj drugi raz i ciągle pozostaję w szoku.
W Syrakuzach trafiliśmy do hostelu, który był prowadzony przez Chińczyków. Gość nie mówił w żadnym języku europejskim, ale również korzystał z poetyckiego translatora polsko-chińskiego. Chociaż tłumaczył nam konieczność zamykania okna, by uniknąć nalotu komarów, to słowa emitowane przez ów program zaiste były skrzydlate.
Bardzo nam się podobają 😀