Czy przedostaniemy się przez pustkowia Nullarbor autostopem i dojedziemy na czas do Perth? To pytanie bardzo nas nurtowało. Choć droga z Sydney do Melbourne przebiegła nam bez większych problemów, to mieliśmy nieco obaw, że Australia to czasem też długie oczekiwanie.
Przekonaliśmy się już, że autostop w Australii działa świetnie, więc z uśmiechem na twarzy wyjeżdżaliśmy z Melbourne. Był 13. lutego i liczyliśmy, że Walentynki spędzimy na Great Ocean Road, patrząc na słynnych Dwunastu Apostołów. Lot z Perth mieliśmy zaplanowany na 27. lutego, więc planowaliśmy w niecałe dwa tygodnie przejechać ponad 3600 kilometrów. W tym około dwa tysięcy przez Nullarbor – kompletną pustkę.
Jak udała się przygoda z Great Ocean Road? Zapraszamy tutaj.
Przylądek Bridgewater – kierowca przewodnik
Po przygodach na Great Ocean Road planowaliśmy jak najszybciej dojechać do Adelaide. Alan, który zawiózł nas do Portland bardzo chciał pokazać farmę wiatrową, na której pracuje. Jest to miejsce dość specyficzne, ponieważ zawsze wieje tam wiatr. „Moja praca jest idealna. Jadę rano pod wiatrak, stwierdzam, że jest zbyt wietrznie i wracam. A płacą mi za dzień pracy. I tak prawie codziennie” – stwierdził nasz kierowca, gdy wiózł nas na przylądek Bridgewater. „Takich fal nie widziałem tutaj nigdy” – zauważył zdumiony.
Wziął też sobie za cel pokazać nam dzikie zwierzęta. I szło mu świetnie. W krzakach wypatrzył kolczatkę, na niebie orła australijskiego oraz kukaburę. „I co? Jestem najlepszym kierowcą, który was zabrał? – spytał podając mi drugie piwo.
Sytuacja, w której kierowca chce opowiedzieć o swoim kraju i pokazać coś ekstra, to najfajniejsza rzecz, która może się przytrafić, gdy podróżujesz stopem. Gdybyśmy chcieli wynająć kierowce albo przewodnika w Australii, to pewnie prosto z Perth musielibyśmy wrócić do Polski. Samozwańczy przewodnicy za kierownicą australijskich samochodów byli dla nas prawdziwym skarbem.
Kierunek Adelaide
„Tutaj mówią o nas „siwi nomadowie” [ang. grey nomads] – zaczął Dave. Razem ze swoją żoną Joe podróżowali siedem lat po Europie i Azji, teraz od dziewięciu miesięcy przemierzają Australię. „W Polsce najbardziej podobał nam się Elbląg” – nasi kierowcy nie przestawali nas zaskakiwać.
Grey nomads to określenie osób, które na emeryturze ruszają w podróż. Po cichu liczyliśmy, że uda nam się jakichś spotkać. Trafiliśmy dobrze, bo nasi nowi znajomi byli skarbnicą opowieści i anegdot o podróży. Zatrzymaliśmy się wspólnie podziwiać strusia przechadzającego się po łące, potem razem zwiedzaliśmy Mount Gambier. Tam też się pożegnaliśmy.
Przez godzinę nie udało nam się zatrzymać żadnego samochodu, zaczęło dość mocno padać i nagle znów ujrzeliśmy uśmiechnięte twarze Joe i Dave’a. „Tu nie ma nic ciekawego, zabieramy was dalej”.
Kwarantanna
W Australii obowiązuje zakaz przewożenia świeżych owoców, warzyw, orzechów czy roślin pomiędzy poszczególnymi stanami. Gdy zbliżyliśmy się do takiego punktu spytałem Joe, czy ktoś tego przestrzega? „Wszyscy. Nie chcemy, aby muchy spożywcze wędrowały po kraju. Dzięki takim punktom można temu zapobiec”.
Byłem mocno zdziwiony, ale gdy zatrzymali samochód przed granicą i do wielkiej dziury w ziemi powędrowało kilka kilogramów jedzenia, to uwierzyłem, że tutaj takie sprawy traktuje się serio. Oczywiście wcześniej wszyscy najedliśmy się do syta bananami, mango, brzoskwiniami, marakują czy nektarynką. „Zupełnie o tym zapomnieliśmy i wczoraj zrobiliśmy zakupy na następnych kilka dni” – siwi nomadzi nie mogli odżałować swojego błędu.
Gdy kilka dni później, w środku pustkowia dojechaliśmy do granicy między Australią Południową i Zachodnią, to kontrola spożywcza przypominała tę graniczną. Pani weszła do samochodu i przeszukiwała bagaże. Nasz kierowca miał zapakowaną kanapkę. „Proszę pana, w pana kanapce jest pomidor. Dla pana wiadomości: dopuszczamy warzywa w drobnych ilościach, jeśli są szczelnie zamknięte w opakowaniu foliowym”.
Gdyby ktoś z Was planował podróżowanie po Australii samochodem czy autostopem, lepiej niech sprawdzi, gdzie znajdują się posterunki. Kara (zdarzają się też kontrole na drodze) może być dotkliwa. Sama idea kwarantanny bardzo nas zaskoczyła, bo była to jedyna praktyczna informacja, której nigdzie wcześniej nie znaleźliśmy.
Nullarbor – czy ktoś nas w ogóle zabierze?
To miała być najtrudniejsza część naszej marszruty. Do Port Augusta, miasteczka, gdzie wszystko miało się zacząć przywiózł nas John – zapalony golfista. Spytany o darmowy kemping w okolicy polecił nam pole golfowe. „Nikt tam nie przychodzi w nocy, przy dołku numer 15 znajdziecie toaletę i wodę pitną”. Nie było nam trzeba lepszej rekomendacji.
Budzik ustawiamy wcześnie rano, aby znaleźć wymarzony transport jak najszybciej. Na tabliczce wpisaliśmy Perth oddalone o 2500 kilometrów. Niewiele samochodów jedzie tak daleko, głównie road trains, ogromne tiry, które transportują przeróżne rzeczy, na przykład baseny. Kierowcy tirów mają jednak zakaz zabierania gapowiczów (nam się udało przez całą trasę jedynie raz podróżować z nimi). Opcje zostały więc dwie: siwi nomadzi (lub inni podróżnicy) albo szaleńcy, którzy z sobie znanej tylko przyczyny pokonują taką trasę.
Bezskutecznie czekaliśmy sześć godzin i powoli oswajaliśmy się zmyślą, że znów czeka nas dołek numer 15, ale wtedy zatrzymał się Tony, który wracał swoim vanem z zawodów rajdowych w Adelaide. Razem ze swoim psem kibicował tam swojemu synowi. „Jadę do Kalgoorlie, to 600 kilometrów od Perth, wsiadajcie”.
Nullarbor – przygotowania
Czyli szaleniec. Mieliśmy spędzić razem 1900 kilometrów. „Kiedy zamierzasz dotrzeć do domu?” – spytałem Tony’ego na pierwszym postoju. „Jutro będziemy w Kalgoorlie. To kilkanaście godzin jazdy. Dziś grzeję, ile dam radę. Prześpimy się gdzieś w środku Nullarbor i następnego dnia zostanie nam około 1000 km”. Nie do końca wiedzieliśmy, co myśleć o tym planie, musieliśmy po prostu zaufać kierowcy.
Byliśmy gotowi, że spędzimy czekając na wymarzonego kierowce 2–3 dni. Kupiliśmy suchy prowiant, poinformowaliśmy rodzinę, że przez kilka dni może nie być z nami kontaktu. Jeśli planujesz ruszyć autostopem w pustkę, to musisz być gotowy na wszystko. My daliśmy sobie maksymalnie 3 dni, bo jeśli nie znaleźlibyśmy nikogo, to czekałby nas powrót do Adelaide i kupno lotu do Perth.
Inna z rozważanych przez nas możliwości, to zabranie się na stopa z podróżnikami. Oni pewnie jechaliby wiele wolniej niż jechał Tony, zatrzymywaliby się częściej, zbaczali z trasy, aby zrobić zdjęcia. To również przedłużyłoby przeprawę przez Nullarbor.
Nullarbor – co to w ogóle jest?
„Australia to przestrzeń i światło. Przestrzeń wydaje się tak niezmierzona, że poddaje się nawet wyobraźnia, a światło tak intensywne, że wzrok zdradza swoją niedoskonałość” napisał kiedyś Jacek Kaczmarski. I wydaje mi się, że te zdania świetnie oddają to, czym jest Nullarbor. Ogromna przestrzeń, dookoła żywej duszy, raz na kilkanaście minut przemknie samochód.
Słowo Nullarbor pochodzi z języka łacińskiego i oznacza „brak drzew”. Cały obszar ma 1200 kilometrów długości ze wschodu na zachód. Fragment autostrady Eyre Highway, to 146,6 km drogi całkowicie prostej, bez żadnych zakrętów czy też wzniesień.
Wzdłuż autostrady nie ma żadnych miejscowości ani wiosek. Znajdują się tam tylko stacje obsługi pasażerów (nazywane tu roadhouse’ami). Najczęściej jest to stacja benzynowa, z niewielkim sklepem i barem, motelem oraz toaletami. Kierowcy mogą tam odpocząć i zatankować benzynę (trzeba to dokładnie rozplanować, bo czasem do najbliższej stacji jest dwieście kilometrów).
Nullarbor – „to słowo z wszystkiego nas rozlicza”
Przeżyliśmy. Tony okazał się pewnym kierowcą, około 23, gdy poczuł się zmęczony, to zarządzić postój i sen. Szybko rozbiliśmy namiot na parkingu i poszliśmy spać tuż obok znaku z napisem „no camping”.
Mieliśmy też bardzo specyficzną jak na tę trasę pogodę. Nie było mocnego, ostrego słońca. Niebo było zachmurzone, zaś drugiego dnia rozpętała się burza. „Chyba ta pogoda przyjechała z Wami z Polski. Nie pamiętam tak zimnego lata” – ze zdumieniem zauważył Tony.
Pożegnaliśmy się w Coolgardie, miasteczku, które powstał w czasie gorączki złota pod koniec XIX wieku. Jego świetność trwała raptem trzydzieści lat. Teraz nie ma tam wiele. Noc spędziliśmy na polu namiotowym i rano zabraliśmy się za łapanie ostatniego stopa w Australii. Tak przynajmniej nam się zdawało.
Kierunek Perth
Coolgardie sprawiało wrażenie wymarłego miasta. Na polu namiotowym nie rosła trawa, ulica przypominała obrazki z amerykańskim westernów. Brakowało tylko kłębków siana, które powolnie krążyłyby po okolicy. Czekamy godzinę i zatrzymuje się samochód jadący w przeciwnym kierunku. „Jadę coś załatwić w Kalgoorlie i około 15 będę wracał do Perth. Jakbyście utknęli po drodze, to dzwońcie” – powiedział Angus, gdy podawał mi wizytówkę.
Po chwili zaczęło padać, więc uznaliśmy, że nie będziemy czekali przy drodze. Wysłałem sms-a do naszego dobroczyńcy, żeby do nas napisał, gdy będzie już wracał. My zaś udaliśmy się na zwiedzanie muzeum poświęconego gorączce złota oraz miasteczku Coolgardie. Okazało się ono zaskakująco ciekawe, zaś naszą uwagę przykuła ogromna kolekcja butelek. Znaczną jej część stanowiły puste opakowania po piwie i whisky.
Przeznaczenie
Gdy już uznaliśmy, że Coolgardie nie ma przed nami tajemnic, to zasiedliśmy na stacji benzynowej, kupiliśmy kawę i czekaliśmy na Angusa. Co jakiś czas ktoś dosiadał się do nas, rozmawialiśmy z kierowcami o naszej podróży. Jeden był wyjątkowo zainteresowany. Sam właśnie wracał ze wschodniego wybrzeża. Po drodze odwiedził Uluru oraz przejechał pustynię. „Mogę was zabrać do Perth” – zaproponował Luc z Zimbabwe. Grzecznie odmówiliśmy, bo nasz umówiony kierowca miał się zaraz zjawić. Po chwili przyjechał i ruszyliśmy.
Po około stu kilometrach dogoniliśmy spotkanego na stacji Luca. Zaś po chwili zepsuł się nasz samochód. „Na szczęście zaraz będzie tu wasz kolega ze stacji” – powiedział Angus. I faktycznie, zaraz obaj kierowcy oraz Patrycja starali się naprawić szwankujący silnik.
„Widać byłem wam pisany” – uśmiechnął się Luc, gdy pakowaliśmy bagaże do jego samochodu. Zaprosił nas do siebie i u niego spędziliśmy noc na przedmieściach Perth. Potem odwiózł nas na stację kolejową w Midland i ruszyliśmy do naszych polskich znajomych mieszkających na zachodnim wybrzeżu.
W Perth jak w domu
Beata i Marcin (razem z dwójką wspaniałych dzieciaków) sprawili, że w Perth czuliśmy się jak w domu. Zabierali nas na wycieczki po mieście, karmili oraz służyli poradami. Poradzili nam wybrać się do Pinnacles. Trochę się wahaliśmy, bo to 190 kilometrów w jedną stronę, ale znów stanęliśmy z kciukiem przy drodze i wyszła z tego piękna, jednodniowa wyprawa. Z Perth, jak i z całej Australii, będziemy mieli tylko pozytywne wspomnienia.
I tak trafiliście na dołek…