Bieszczady inaczej, czyli puste szlaki i legowisko niedźwiedzia

In Polska by Oli4 Comments

Wyjazd w Bieszczady, to idealny pomysł na krótki urlop. W przeszłości wiele tygodni spędziłem włócząc się po najpopularniejszych szlakach moich ulubionych polskich gór. Gdy pojawiła się szansa wyrwać się z miasta i spędzić nieco czasu zdobywając szczyty, to nie wahaliśmy się długo. Załadowaliśmy samochód i ruszyliśmy w Bieszczady, Bieszczady inaczej. Samochodem, rzadko uczęszczanymi szlakami albo w ogóle poza wyznaczonymi drogami.

Gdy jako osiemnastolatek zacząłem jeździć w Bieszczady, to większość tych wypraw wyglądała podobnie. Nocny pociąg do Zagórza, potem przejazd busem do Cisnej bądź Ustrzyk Górnych. Tam znajdowałem stodołę, które stawała się dla mnie bazą wypadową na okoliczne szlaki. Z czasem, gdy nauczyłem się pakować mniej ubrań i mogłem sobie pozwolić na kupowanie jedzenia na miejscu (wcześniej zabierałem konserwy kupione przez mamę) zacząłem wyznaczać sobie trasę z punktu A do punktu B (powiedzmy z Komańczy do Wołosatego) i przez kilka dni szedłem z plecakiem. Ten sposób „zwiedzania” jest mi do dziś najbliższy.

Również dla Patrycji Bieszczady to drugi dom. Od 1994 roku spędza tam prawie każde wakacje. Niegdyś w namiocie z rodzicami, potem już samodzielnie. Ma też za sobą trasę koncertową po bieszczadzkich wyszynkach.

Teraz jednak, ponieważ czasu mieliśmy mało, a po drodze musieliśmy odwiedzić Skawinę, to postanowiliśmy wybrać się w Bieszczady samochodem. Plan był jasny: odwiedzić ulubione miejsca, nie wydać za dużo pieniędzy (ciągle oszczędzamy na podróż poślubną) i przede wszystkim odpocząć.

Nieznajowa

Jaszczurka z Nieznajowej

Nieznajowa – problemy z samochodem

Zanim jednak dotarliśmy w Bieszczady, postanowiliśmy odwiedzić Nieznajową. To dawna łemkowska wieś, dziś właściwie niezamieszkana, w której to stoi bardzo bliska naszym sercom chatka. Patrycja była tam wiele lat temu zimą, ja zaś spędziłem tam już w sumie kilka tygodniu chodząc po okolicznych szlakach i odwiedzając wymarłe wsie Beskidu Niskiego. Patrycja nagrała też kiedyś piosenkę o Nieznajowej razem z Apolinarym Polkiem i zespołem Dobry Diabeł.

Do Nieznajowej da się dojechać samochodem, jednak ostatnie dwa kilometry to niezły off-road. Z drogi Krempna-Grab skręcamy w polną drogę i po kilku minutach docieramy do miejsca, gdzie zostawiamy samochód. Niestety nie jesteśmy w stanie go zamknąć. Okazało się, że zepsuł się zamek centralny. Ani pilotem, ani kluczykiem nie możemy zamknąć auta. Stwierdziliśmy, że żaden z turystów może nie będzie zainteresowany zawartością naszego domu na kołach i zostawiamy drzwi otwarte.

Nieznajowa – spotkanie po latach

Jeszcze tylko musimy przekroczyć potok i jesteśmy. Gdy przeskakujemy po ostatnich kamieniach, na brzegu widzimy dwóch mężczyzn. Jeden z nich zatrzymuje mnie i pyta, czy przypadkiem nie podróżowałem kiedyś po Ukrainie z siatką Hugo Bossa? Zdumiony odpowiadam, że tak. „Jestem twoim fanem” – słyszę w zamian. Mocno zszokowany tym wyznaniem idę dalej. W chacie spotykam znajomą chatkową. Kilka następnych godzin upływa nam na przygotowaniu obiadu, rozmowach z innymi gośćmi chaty oraz próbach naprawy samochodu. Mój fan, jak się okazało, to spotkany 8 lat temu w Nieznajowej Kabul, który gdy zobaczył moje zdjęcie z siatką Hugo Bossa skojarzył, że kiedyś w Beskidzie Niskim razem wypoczywaliśmy. W Warszawie mieszkamy niedaleko siebie, mamy wspólnych znajomych, ale spotkaliśmy się dwa razy. W 2008 oraz 2017 roku w Nieznajowej. Kabul – niezrównany gawędziarz zdobywa naszą sympatię i uznanie brawurowo przygotowanymi chaczapuri, które wypieka z pomocą syna w chatkowym piecu.

Timelapse autorstwa Pana Kabula

Dzięki radom Kabula udaje nam się opracować sposób zamykania samochodu. Otworzyć go można tylko powodując zwarcie. Nie jest to sytuacja idealna, ale pozwala na dalszą podróż. A wygoda i komfort naszego auta jest wyjątkowa. Z tylnych siedzeń można zmontować bardzo wygodne łóżko. Zamiast w chacie zasypiamy więc w Patkowym Mitsubishi.

Pierwsi autostopowicze

Oboje sporo podróżowaliśmy autostopem, więc gdy tylko jedziemy własnym autem (z dzielną Patrycją za kierownicą), to wypatrujemy ludzi czekających na okazję. Przez przeszło rok nie mieliśmy jednak szczęścia. Gdy rano jemy śniadanie w chacie, to udaje nam się znaleźć pierwsze autostopowiczki. Umawiamy się, że podwieziemy je do Dukli.

Komańcza cerkiew

Cerkiew Opieki Matki Bożej w Komańczy

W Dukli obowiązkowo raczę się pysznym lokalnym piwem, kupujemy chleb i kierujemy się do Komańczy – bramy Bieszczad. Chcemy obejrzeć odbudowaną cerkiew. Poprzednia spłonęła w pożarze w 2006 roku. Około 15 docieramy w końcu do Cisnej, zostawiamy samochód na parkingu i z pełnym rynsztunkiem ruszamy w góry. Przed nami 3 dni wędrówki.

Bieszczady – puste szlaki

Cisna bardzo zmieniła się w ostatnich latach. Obecnie to centrum turystyczne Bieszczadów. Bankomaty, sklepy (ceny warszawskie), liczne knajpy i masa turystów. Mijamy grupkę młodzieży sprawdzającą swoją siłę w  automacie-bokserze i mocno obciążeni wodą oraz jedzeniem, z namiotem na plecach i kijami w dłoniach rozpoczynamy marsz asfaltem w kierunku Dołżycy. Upał daje się nam we znaki, ale po 45 minutach dochodzimy do miejsca, gdzie czarny szlak kieruje nas w górę. Szybko wyprzedzamy trzech chłopaków i przed nami tylko drzewa, krzaki oraz muchy. Jest stromo i ostro pod górę, tempo mamy słabe. Robimy spore przewyższenie, spotykamy parę na rowerach enduro. Pani postanawia sprowadzić rower, jej partner dzielnie zjeżdża stromym leśnym fragmentem. Wygląda to imponująco.

Łopiennik

Kierunek Łopiennik

Łopiennik, czarny szlak

Szlak na Łopiennik

Po 1,5 godziny marszu docieramy na Łopiennik (1069 m. n.p.m.). Jest on dla nas sporym zaskoczeniem, bo mieści się na końcu łąki. Zasłużony odpoczynek i już tylko 45 minut dzieli nas od bazy namiotowej w Łopiance. Niestety część trasy w dół jest wyjeżdżona przez auta zwożące drewno. Toniemy po kostki w błocie i ten fragment zajmuje nam sporo czasu. Zmęczeni docieramy ok. 19 do bazy.

widok z Łopiennika

Na szczycie

Łopienka – świetnie zaopatrzona baza namiotowa

Trasę przez Łopiennik wybraliśmy głównie dlatego, że nigdy nie byliśmy na tym szczycie. Drugi powód, to mój plan, aby odwiedzić wszystkie studenckie bazy namiotowe i chatki, w których nie nocowałem. Tym razem wybór padł na Łopienkę. Sporo namiotów bazowych, świetna kuchnia kaflowa, kominek, dużo garnków. Do tego świetny punkt kąpielowy z wieszakami, wodą lecącą z rynny oraz spluwaczką na pastę do zębów. Wysoka kultura. Ktoś spędził sporo czasu, aby warunki w bazie były odpowiednie. Wychodki tegoroczne, więc i z toalety można komfortowo skorzystać.

Baza w Łopience

Komfortowe warunki

Łopienka

Baza w Łopience

Kąpiel w leśnym potoku przy świetle latarek – tego zdecydowanie mi brakowało. Chwilę siedzimy przy kominku, w bazie nie ma żadnej imprezy, więc szybko zasypiamy w namiocie. Rano nie mogę dobudzić Patrycji, której wczorajsze podejścia dały się mocno we znaki. Wypożyczam więc od poznanej przy kominku rodziny pięcioletnią Ewę, która wchodzi do namiotu i grzecznie budzi Patkę. Jeszcze tylko szybkie śniadanie, toaleta w potoku i ruszamy. No właśnie. Gdzie?

Durny sposób dotarcia na Durną

Bazowa starszyzna przedstawia nam dwie opcje. Możemy wrócić na Łopiennik szlakiem z bazy (biało-czerwone oznaczenia) albo skierować się w dół do cerkwi i potem na przełaj, bez szlaku dotrzeć na grań prowadzącą z Łopiennika na Durną. Nie uśmiecha nam się brodzenie w błocie pod górę, więc decydujemy się na drogę bez szlaku. Mamy mapę, ale chatkowy ostrzega nas, że łatwo się zgubić, bo wiele ścieżek prowadzi niby w kierunku, ale potem znika między drzewami bądź na polanach. Pojawia się pomysł, aby doliną skierować się do Baligrodu, ale tak szybko jak się na to zdecydowaliśmy, tak skręciliśmy źle i pozostało nam wspinanie się na grań na dziko. Ku naszemu zaskoczeniu spotkaliśmy jednak ludzi. W dół schodzi para z psem. Dotarli do polany, widzieli ślady niedźwiedzia. Ktoś na dole powiedział im, że w tym rejonie chodzi niedźwiedzica z młodymi. Wystraszyli się i schodzą. Rozwaga? Pewnie tak. My decydujemy się spróbować szczęścia.

Łopienka, Durna

Droga dość wyraźna

Pod górę idziemy nieco strumieniem, nieco na przełaj przez krzaki. W pewnym momencie między drzewami dostrzegamy grań. Przed nami 30 minut na azymut. Teren nie wygląda bezpiecznie, nieco podmokły, sporo zwalonych drzew, wykopanych dołów, liczne ślady zwierzyny. Głównie tych dużych misiów znanych z etykiety wina Bieszczady. Udaje się jednak dotrzeć na grań. Mocno zmęczeni znajdujemy zielony szlak. Przed nami już tylko kilka godzin do Jabłonek. Wiemy, że Durna jest gdzieś przed nami.

Zmiana planów – cel Jabłonki

Pierwotny plan zakładał dotarcie do bazy namiotowej w Rabe. Jednak wspinaczka poza szlakiem zabrała nam sporo czasu. Podczas posiłku złożonego z masła orzechowego i dukielskiego chleba decydujemy się nieco skrócić marszrutę. Idziemy granią, którą przecinają pojedyncze szczyty. Zdobywamy Durną (979 m n. p. m.). Gdy pozostaje nam już tylko zejście do Jabłonek okazuje się, że szlak zielony prowadzi jeszcze przez szczyt o nazwie Woronikówka (836 m n. p. m.). Jest on dość zdradliwy. Najpierw schodzimy kilkanaście minut stromo w dół, aby potem wszystko to nadrobić wspinaczką. Tamtędy już chyba naprawdę nikt nie chodzi. Szlak jest zarośnięty, przecieram drogę przez chaszcze. Na górze czekam na Patrycję. Zejście jest nieco traumatyczne, bo stromizna jest naprawdę spora. Powoli, mozolnie ślizgamy się w dół. Pewnie dlatego nikt nie wybiera drogi Łopiennik – Jabłonki. Zero walorów widokowych, strome podejście i chyba jeszcze trudniejsze technicznie zejście. Dobrze, że ostatnio nie padało. Nie chcielibyśmy robić tej trasy w wariancie „błoto”.

Woronikówka, Durna, Łopiennik

Woronikówka

Powodzenia na zejściu

Woronikówka, Jabłonki, Durna

Strome zejście z Woronikówki

Jabłonki – bez telefonu ani rusz

W Jabłonkach jest schronisko PTSM. Gdy docieramy pod drzwi widzimy kartkę z informacją, że w celu uzyskania noclegu należy zadzwonić do obsługi. Telefony mamy wyłączone i schowane na dnie plecaka – jak urlop, to urlop. Z pomocą przychodzi turystka, która widzi nasze smutne miny. Dzwonimy do właściciela. Możemy się rozbić przed schroniskiem i skorzystać z prysznica oraz toalet. Wybornie. Następuje dobrze znany turystyczny rytuał. Rozbicie namiotu, przygotowanie noclegu oraz kąpiel. Tak wyglądał każdy dzień na Camino, tak wyglądają dni w podróży. Znaleźć nocleg, posilić się i w miarę możliwości umyć. Rano podczas płacenia (15zł/os) właściciel pyta, skąd przyszliśmy. „Tamtędy? Przecież tam jest najwięcej niedźwiedzi”.

Powrót do Cisnej – znów poza szlakiem

Rezygnujemy z planu odwiedzenia bazy w Rabe. Chcemy dotrzeć czarnym szlakiem do Głównego Szlaku Beskidzkiego. Na tym jego odcinku czerwony szlak prowadzi z Komańczy do Cisnej. Początkowo idziemy szutrową drogą, potem skręca ona w las. W pewnym momencie docieramy do przecinającej szlak trasy, którą odbywa się transport drewna. Sporo wycięto w ostatnim czasie, więc i oznaczeń jakby mniej. W pewnym momencie nie wiemy już, którędy mamy iść. Szczęśliwie do grani nie jest daleko, więc znów bez szlaku, przez chaszcze wspinamy się w górę. I znów mamy szczęście, bo niemal od razu znajdujemy oznaczenia. Do miejsca, w którym rzeczywiście nasz czarny szlak łączy się z czerwonym dotarliśmy po paru minutach marszu w kierunku Cisnej. Czyli znów nadłożyliśmy drogi. Na Bieszczady nie ma rady.

Jabłonki - CIsna, Wysoki Dział

Czarny szlak z Jabłonek na Wysoki Dział

Wołosań, Hon, Wysoki Dział

Wysoki Dział, pomiędzy Wołosaniem a Honem

Główny Szlak Beskidzki

Przejście całego szlaku z Ustronia do Wołosatego to jedno z moich marzeń. Tym razem musiał mi wystarczyć ten krótki fragment. Zdobywamy Wołosań (1071 m n. p. m.) i inne, niższe szczyty. Spotykamy też więcej turystów niż przez ostatnie dni. Na końcu czeka nas jeszcze strome zejście z Honu (820 m n. p. m.), wzdłuż niedziałającego wyciągu orczykowego i naszym oczom ukazuje się Bacówka pod Honem. Po 15 minutach docieramy do centrum Cisnej. Jest dość późno, więc posilamy się tylko colą i lodami w sklepie, pakujemy plecaki do auta i ruszamy do Ustrzyk Górnych.

Burakburger i szczęśliwy autostop

Bieszczadzka Legenda (dawniej U Lacha) to knajpa w Ustrzykach, którą odwiedzam od lat. Zmieniło się tam wiele, właściciele, klimat, wystrój. Niezmiennie jednak można tam świetnie zjeść. Dwa ostatnie dni to zupki chińskie, makaron z pesto i masło orzechowe. Mamy ochotę na falafle, które bardzo przypadły nam do gustu rok temu. Niestety skończyła się ciecierzyca, więc z opcji wegetariańskich zaproponowano nam burakburgery. Strzał w dziesiątkę. Jedna porcja starczyłaby na dwie średnio głodne osoby. My jednak pożeramy po całej porcji. W Bieszczadzkiej Legendzie jest „strefa wolna od SDM”, co ma swoje plusy, bo kraina łagodności w przesycie, to nie jest nic fajnego. Niestety jako alternatywę obecni właściciele wybrali reggae. Nikt nie jest idealny, a walory ich kuchni (i wielkie porcje w rozsądnych cenach) przykrywają muzyczne niedogodności.

Zbliża się 20, zapada zmrok. Decydujemy, że przenocujemy na którymś z pól namiotowych poza Ustrzykami, byle był prysznic. Na drodze do Stuposian spełnia się wielkie marzenie Patrycji. Wreszcie jako kierowca dała się złapać na stopa. Takiego prawdziwego. Ojciec z córką nieco przeszacowali swoje możliwości i po zejściu z Tarnicy nie mieli jak wrócić do swojego pensjonatu. Nasi autostopowicze, gdy słyszą naszą rozmowę o poszukiwaniu noclegu proponują nam prysznic w ich hotelu. Idealnie. Czyści i pachnący zajeżdżamy na jeden z parkingów przy drodze.

Buen Camino – rowerem do Santiago

Na parkingu są już jacyś obozowicze. Dwa rozbite namioty, samochód. Okazuje się, że to dwójka rowerzystów i ich service car (żona z zaopatrzeniem). Siadamy na ławce, otwieramy piwo i zaczynamy rozmowę. O niebie w Bieszczadach (nieopodal jest Park Gwiezdnego Nieba), górach, podróżach rowerem i nie tylko. W pewnym momencie okazuje się, że oto spotykaliśmy człowieka, którzy przejechał rowerem z Polski do Santiago de Compostela. Zajęło mu to 40 dni. A ja głupi szedłem 115. Przez następną godzinę wymieniamy doświadczenia, dzielimy się wspomnieniami. Spotkany pielgrzym ma za sobą także Camino Primitivo, Ingles oraz Frances, które pokonał pieszo. To dość niebywałe, że nagle nocą na górskim parkingu trafiliśmy na siebie. Cóż, Droga potrafi zaskakiwać długo po osiągnięciu celu.

Dydiowa – chatka na końcu świata
Dydiowa

Patka na włościach

Samochód zostawiamy przy drodze i po niecałej godzinie marszu dochodzimy do bacówki  w Dydiowej. Wita nas mężczyzna mówiący z wyraźnie francuskim akcentem. Jest w chacie od paru dni, ale dziś, przestraszony doniesieniami o nadchodzących burzach, zamierza opuścić rozpadającą się bacówkę. Opowiada też o ludziach, którzy wczoraj nocowali w Dydiowej i ukradli mu okulary. „Uważajcie na człowieka o ksywie Broda” – ostrzega. Postać tego Belga to wypisz wymaluj bohater książek Nienackiego. Tajemniczy, obcokrajowiec, ale mówiący po polsku. Ogólnie dziwny człowiek, choć chyba pozytywny. Po dwóch godzinach spakował się i odszedł. „Tam mieszka niedźwiedź, przychodzi wieczorem do chaty, szuka jedzenia. Zabarykadujcie drzwi tym pieńkiem” – powiedział na odchodne wskazując na pobliskie drzewa i ruszył w kierunku drogi.

Dydiowa

Belg ucieka przed burzą

Burza w Dydiowej

Słyszeliśmy o tym, że Polskę północną nawiedziły potężne burze. Belg postanowił rozważnie przedostać się do Ustrzyk Górnych. My zawierzyliśmy drewnianej konstrukcji chaty. Według ostatnich wpisów w księdze gości dach nie przeciekał. Jeśli chodzi o księgę, to spotkała nas przykra niespodzianka. Rok temu zostawiłem tam wpis dla Patrycji i obiecaliśmy sobie, że wrócimy tu razem i będzie mogła go przeczytać. Niestety, ktoś wyrwał kartkę z moim wpisem. I cały romantyzm poszedł w las.

Dydiówka, chatka w Dydiowej

Zbiera się na burzę

Bacówka w Dydiowej

Dydiówka

Z każdą godziną robiło się coraz ciemniej, wzmagał się wiatr. Rozpaliliśmy niewielkie ognisko, na którym ugotowaliśmy makaron. Zrobiliśmy zapasy wody i czekaliśmy na nadejście burzy. Mieliśmy chwilę zawahania, czy może przedostać się do samochodu, ale w końcu zwyciężyła chęć pozostania jeszcze jeden dzień poza cywilizacją. Około 21 poszliśmy spać, zbudziły nas pioruny i deszcz około północy. Na szczęście burza niespecjalnie dała się nam we znaki. Niedźwiedź również chyba nie podszedł pod chatę. Cały strach i wątpliwości były pewnie bardziej efektem opowieści Belga oraz działaniem naszej wyobraźni. Bieszczady hipnotyzowały i straszyły.

Rano spakowaliśmy manatki, posprzątaliśmy w Dydiówce i mieliśmy już wyruszać w stronę samochodu, gdy przyszli goście. Strażnicy graniczni spytali, czy nie boimy się tu siedzieć, skoro w pobliżu grasuje spory niedźwiedź. „Ja bym nie chciał tu nocować” –  powiedział strażnik po spisaniu naszych danych.

Bieszczady opuszczamy smutni, ale szczęśliwi. Pochodziliśmy z plecakiem, odpoczęliśmy. I już odmierzamy czas do kolejnej wyprawy w góry.

Subscribe
Powiadom o
guest

4 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Lech
6 lat temu

To ja z kolegą Przemkiem przytargaliśmy te latryny na Łopienkę. O bazę dba całkiem spora grupa osób… Cieszę się, że Ci się podobało 🙂

ŻŻ
ŻŻ
6 lat temu

Szacunek Oli, piękna wyprawa. Wiekszosc miejsc znam i kojarze, na Łopienniku widzialem kiedys nawet parująca jeszcze na kwietniowym sniegu kupę niedźwiedzia. Wiersz Wincentego Pola na szczycie Wam umknął? Chaty w Łupkowie, czyli końca świata bie odwiedziliście?
Ściskam, Żyży

Marta
Marta
6 lat temu

Pfff…nikt przez Woronikówkę nie chodzi?! Ja chodzę! Zimą 🙂