iąg dalszy wspomnień z Indii. Tym razem dość szczegółowy opis zdarzeń z dwóch kolejnych dni w Delhi. Mamy już dach na głową, ale dalej zewsząd atakuje nas ogrom nowości. Poprzedni wpis zakończyłem w momencie, gdy zasypialiśmy w hotelu. Zapraszam do dalszej lektury.
Budzi nas głód i chłód. Daje znać o sobie brak okna. Nie można wpuścić do pokoju słońca, które grzeje poza murami. Cały budynek jest zimny, wręcz mroźny. Nigdy nie spodziewałem się, że zmarznę w Indiach, że zmarznę w Delhi. W końcu jednak mamy środek zimy. Te pięć dni w stolicy Indii to głównie zaspakajanie ciekawości, napawanie się odmiennością, innością oraz ciągłe dziwienie się. I ten gwar. Gdy będę za wiele lat wspominał początek naszej podróży, to kakofonię dźwięków będę wymieniał jako jedno z pierwszych doświadczeń. Niekoniecznie przykrych zresztą. Czasem ktoś śpiewa, przechodzi jakaś grupa osób modlących się i grających na rozmaitych instrumentach. Uliczni sprzedawcy przekrzykują się nawzajem, szczeka pies. I klaksony, ciągle klaksony. Opuszczamy hotel, aby poszukać czegoś do jedzenia. Jesteśmy tu nowi, jesteśmy tu pierwszy raz. To widać. „Money change”; „Do you want toilet paper?”, „safari in Rajasthan”. Propozycje zewsząd. Nieszczególnie jesteśmy zainteresowani tymi ofertami, ale staramy się być uprzejmi. Uśmiechamy się, grzecznie dziękujemy, zamieniamy z każdym parę słów. „Poland”, „First time in India”, „Delhi big city”.
I trwa taka wymiana uprzejmości. Mam wrażenie, że żadna ze stron nie słucha tej drugiej. Taka gra będzie z naszej strony prowadzona jeszcze przez parę dni. Przecież trzeba być miłym i kulturalnym. „How are you?”; „What’s your name?” – „Good”; „Great”, „Lucas, Janusz, Adam, Andrzej”. Zawsze odpowiadam inaczej, niech chociaż to się zmienia.
Zaczepia nas Hindus, który mówi, że idzie do kolegi, aby oglądać z nim jakiś film. Nie wie, co to będzie za dzieło, nieszczególnie go to interesuje. Sam jest mechanikiem, naprawia motory. Mówi, że zaprowadzi nas na Connaught Place, bo „tam jest prawdziwe miasto. Tam jest ładnie, tam są dobre restauracje”. Idziemy za nim. Trafiamy do mocno nieturystycznej okolicy. Jakieś namioty, ktoś coś gotuje na ogniu, inny załatwia potrzeby fizjologiczne. Stoją w rzędzie opuszczone riksze, w których śpią mężczyźni a dzieci grają w karty. Do CP jednak docieramy. Co więcej trafiamy do dobrze znanego nam biura podróży, gdzie porzuciłem długopis, zaś pracownik oferował nam wycieczkę za 16 200 rupii. Mechanik-kinoman okazał się kolejnym naganiaczem. Mocno rozczarowani i głodni wchodzimy do knajpy pełnej lokalnej ludności. Obok sklep Apple’a albo Louis Vuitton. Pod drzwiami leży nagie dziecko. Hindus w garniturze starannie je wymija i wchodzi zakupić Iphona. „Indie to kraj kontrastów” donosiły reklamy na Eurosporcie.
W knajpie sporo ludzi, wygląda swojsko. Jedzą rękoma, szczury po stołach nie biegają. Damy radę. Niestety nie udaje się nic zamówić. Próbujemy przy ladzie poprosić jakieś kulki, które leżą na tacach. Nikt nas nie rozumie. W końcu udaje się ustalić, że mamy siedzieć i czekać. Na ślepo zamawiamy dwie rzeczy. Na szczęście udało się. Zamawiamy plain dosa oraz idly. Dania raczej śniadaniowe, jak się dowiedzieliśmy w dalszej części podróży. Smakowały wybornie, okraszone licznymi pikantymi sosami. Pierwszy indyjski posiłek. Płacimy 225 rupii (w tym 10% tax service). Potem okazuje się, że nasza restauracja jest polecana przez Lonley Planet i wcale nie jest tania. Nie to jednak się dla nas wtedy liczyło. Plan był taki, że pierwsze posiłki staramy się jeść w miejscach czystych oraz bezpiecznych. Chcieliśmy przygotować nasze żołądki na nowe wrażenia. Knajpa Saravana Bhavan spełniała te wymogi.
Kręcimy się jeszcze trochę po okolicy i próbujemy wrócić pieszo do hotelu, gdy gubimy się zupełnie z pomocą przychodzi riksza i za całe 20 rupii wracamy na Main Bazaar. Tam staramy się nie zgubić po raz kolejny przeciskając się przez tłumy turystów, żebraków i naganiaczy. Dajemy się też nabrać na kolejną sztuczkę i po chwili siedzimy w jakimś biurze i namawiani jesteśmy na safari gdzieś w Rajasthanie. Znów ktoś namawia nas, abyśmy zmienili plany i zrezygnowali z kilkudniowego pobytu w Delhi. Ich starania spełzają jednak na niczym. Około 22 kładziemy się spać.
Budzę się o szóstej rano. Sprawdzam sms-y, cieszę się sparingową wygraną Legii. Postanawiam się jeszcze na chwilę zdrzemnąć, bo jednak zbyt wcześnie na jakąś aktywność tego zimowego poranka. Budzę się ponownie i jest 14. Jet lag daje o sobie znać. Wstajemy i zbieramy się, aby coś zjeść. Znajdujemy super knajpę, gdzie potem jeszcze będziemy wracać. Ceny znów mocno turystyczne, ale idzie to w parze z jakością. Najedliśmy się do syta (i wypiliśmy dwie czarne herbaty) za 315 INR czyli jakieś 18zł. Tanio, ale wiemy, że nie stać nas na takie wydatki każdego dnia.
Około 16.30 jesteśmy gotowi na zwiedzanie, ale pan w restauracji mówi nam, że teraz jest już zbyt późno, aby jechać oglądać Red Fort albo Jama Masjid. Kolejny wieczór spędzamy na Paharganj. Kręcimy się nieco bez celu, robimy zdjęcia i starajmy się oswoić ze wszystkim, co nas otacza. Ciągle jesteśmy zaczepiani przez kolejnych handlarzy, naganiaczy czy rikszarzy. Jedna z napotkanych osób mówi nam, że powinniśmy zacząć ubierać się jak „second tourist” – włożyć indyjskie spodnie, koszulę czy jakąś chustę. „Takie osoby rzadziej są zaczepiane, widać, że są dłużej w Indiach i trudniej je naciągnąć”. Dajemy się zagonić do wielkiego i luksusowego sklepu z pamiątkami, gdzie spędzamy godzinę oglądając suweniry i słuchając absolutnie irracjonalnych porad. Ceny są wysokie a i drugi dzień po przyjeździe, to nie jest idealny czas na kupowanie pamiątek, więc opuszczamy centrum handlowe. Jesteśmy już poirytowani ciągłymi próbami sprzedania nam czegoś, więc postanawiamy już nigdzie nie wchodzić. Po 10 minutach wspinamy się po schodach do kolejnego z luksusowych sklepów. Sami do końca nie wiemy dlaczego. Tutaj prawie kupuję koszulę, którą oczywiście tylko dla mnie, jako że jestem pierwszym dziś klientem tego sprzedawcy (o 18, sic!), będzie kosztowała bardzo niewiele. Cudem wychodzimy bez koszuli i z pieniędzmi. Na koniec męczącego dnia handlowego kupujemy sobie spodnie – opcja „second tourist”. Mają nam służyć za piżamy, bo noce chłodne. Liczymy też, że modny indyjski design będzie nam służył w dalszej podróży. Po skosztowaniu przekąsek z Main Bazaar o 20.40 wchodzimy do pokoju i planujemy iść spać. Nie możemy zmrużyć oka, więc wchodzimy na dach hotelu do restauracji, gdzie przy herbacie spisuję wspomnienia oraz wrażenia. O 1 wracamy do pokoju i w końcu udaje nam się zasnąć…
Gdy już jednak udało się rozpocząć zwiedzanie, to okazało się, że nie takie to Delhi straszne – zapraszam do lektury.