Przyznamy się od razu, przed dotarciem na Borneo niezbyt dokładnie sprawdziliśmy, gdzie chcemy się wybrać i co chcemy zobaczyć. Główny cel był jasny: jaskinie Niah oraz nosacze i orangutany. Poza tym raczej za dużo nie zaplanowaliśmy. Parę dni w Miri, a potem się zobaczy. Właściwie dopiero umawiając z kierowcą wyprawę do jaskiń, zwróciliśmy uwagę, że po drodze znajduje się Park Narodowy Lambir.
Pierwszy pomysł był taki, aby zatrzymać się tam w drodze powrotnej z Niah, ale zbyt długo podziwialiśmy rozległe jaskinie. Potem Patrycja poczuła się gorzej, ja nieco ugrzęzłem z pracą zarobkową, więc przedłużyliśmy pobyt w Miri. Zrodził się też plan aby w drodze do Kuching zatrzymać się w Lambir na jedną noc i spróbować trekingu w dżungli.
Park Narodowy Lambir – dojazd
Lambir jest oddalony od Miri o ledwie 32 kilometry. Można się tam dostać jednym z licznych autobusów kursujących między stolicą regionu, a Bintulu, Sibu oraz Kuchingiem. Koszt przejazdu jednej osoby to 12 MYR. My zdecydowaliśmy się zamówić Graba (30 MYR). Kierowca okazał się wielkim fanem piłki nożnej, wymienił kilku graczy naszej reprezentacji („I really like Lewandowski, Fabiański is doing well in Swansea, Zieliński – great talent, 3:2 against South Korea – nice result). Odebrał nas z hotelu i zostawił pod kasą biletową.
Park Narodowy Lambir – nocleg
Nocleg zarezerwowaliśmy przez internet. Za 50 MYR mieliśmy własny pokój w sporym domku – studio. Do tego salon, taras, łazienka oraz kuchnia. W drewnianym chalet nikt oprócz nas się nie pojawił, więc mieliśmy cała przestrzeń dla siebie (a salon świetnie się spisał jako suszarnia). W siedzibie parku narodowego znajduje się też kantyna, w której można kupić wodę, gazowane napoje, snacki oraz zjeść posiłek. Ceny takie same jak w Miri, za śniadanie dla dwóch osób (jajecznica plus herbata) zapłaciliśmy w sumie 12 MYR. Przekąski zabraliśmy też ze sobą, więc głodni nie chodziliśmy.
Od razu po zakwaterowaniu wybraliśmy się na szlak. Pan w kasie sprzedał nam bilet wstępu (20 MYR/os) oraz wręczył mapę. Postanowiliśmy wspiąć się na punkt widokowy Bukit Pantu ścieżką zwaną Inque Trail. Następnie mieliśmy zobaczyć kilka wodospadów i zakończyć pętlę przy naszym domku.
Treking w dżungli – przygotowania
Wysmarowaliśmy się repelentem, bowiem już po wyjściu z samochodu komary ostro nas zaatakowały. Spakowaliśmy siatkę na głowę, gdyby w dżungli ciężko było odgonić się od insektów. Włożyliśmy długie spodnie (na blogu – DC Adventures przeczytaliśmy o pijawkach atakujących piechurów) i nakrycie głowy (pijawki często schodzą z liści i gałęzi), zaś do plecaka wrzuciliśmy latarkę (w razie późnego powrotu) i dwa litry wody. Spodziewaliśmy się, że będzie ciężko.
I BYŁO. Początkowo mieliśmy problemy ze złapaniem oddechu. Wysoka wilgotność i spore przewyższenie robiły swoje. Puszcza równikowa nie chciała się z nami witać, od razu wpuściła nas do środka i kazała rozpychać się łokciami. Dosłownie, bowiem szlak czasem był dość wąski, a na ścieżce leżały zwalone konary. Po 1,5 km na Inque Trail dotarliśmy do wiaty. Tam też spotkaliśmy pierwszych i jedynych turystów. Przed nami już tylko 1,4 km do punktu widokowego.
Patrycja jest osłabiona po chorobie, idziemy powoli, ale stopniowo się wspinamy. Ostro pod górę, czasem trzeba wspomagać się rozwieszonymi linami. Pojawiają się też drewniane schodki, czasem z brakami w deskach. W końcu jednak udaje nam się stanąć na szczycie.
Park Narodowy Lambir – Bukit Pantu
Było warto. Dżungla z góry wygląda jak główki brokułów. Bardzo gęsto zresztą ułożone. Niestety nie mamy zbyt wiele czasu na kontemplację widoku. W Parku Narodowym Lambir panuje zasada, że turyści o 16 powinni już opuścić teren lasu równikowego. Mamy półtorej godziny.
Szybko schodzimy do wiaty i kierujemy się w stronę wodospadów. Pierwszy (Nibong) nie jest zbyt imponujący, dojście do niego wymaga leciutkiego odbicia w lewo (90 metrów, dość stromo w dół). W ogóle trasa ta jest dość wymagająca, bowiem zmusza piechura do ciągłego wspinania się na przełęcz i schodzenia w dół do mostku na rzece.
Po około godzinie docieramy do pozostałości wieży widokowej, która jest już zamknięta dla zwiedzających. Z niej na dół prowadzą długie, betonowe schody. Nimi docieramy do szlaku prowadzącego do wodospadu Latak, głównej atrakcji parku Lambir.
Wodospad Latak
I tutaj ważna informacja: NASZYM zdaniem nie warto przyjeżdżać do parku narodowego tylko, aby przejść się 20 minut do wodospadu Latak i wrócić na parking. Sam wodospad (oraz dwa znajdujące się na szlaku do niego) nie jest imponujący. Nam udało się, co prawda, dostrzec sporego warana, który czmychnął przed nami do rzeki, ale wodospad nas nie zachwycił.
O wiele większą frajdą był treking w dżungli, podziwianie egzotycznych drzew i roślin (ponad tysiąc różnych gatunków), a także to uczucie, że uprawiamy prawdziwy treking w lesie tropikalnym. Puszcza równikowa jest głośna, pełna odgłosów różnych zwierząt (ponad 1200 gatunków samych owadów!). Gdy ma się nieco szczęścia, można zobaczyć je na żywo. Zdecydowanie polecamy Park Narodowy Lambir, ale nie ograniczajcie się tylko do zobaczenia wodospadu, spróbujcie wybrać się na dłuższy spacer. Szlaków jest kilka, są dobrze oznaczone. My zrobiliśmy taki nieco dłuższy (pętla wraz z wejściem/zejściem na/z Bukit Pantu), ale jest też kilka innych możliwości. Niestety, z racji bliskości drogi, ciężko zobaczyć tam małpy, ale my kilka razy słyszeliśmy ich chichot gibonów ponad naszymi głowami.
Do budynków parkowych docieramy około 17.00, nikt nie zwraca nam uwagi, że byliśmy na szlaku zbyt długo. Od razu idziemy wziąć zimny, orzeźwiający prysznic i chowamy się w pokoju. Długi i męczący spacer za nami, ale jesteśmy bardzo szczęśliwi, bo w przeciwieństwie do doświadczeń z Indonezji, wreszcie możemy powiedzieć, że chodziliśmy po górach.
Wodospad Latak wydaje się być marną sikawką. Ale spacer po dżungli bomba. A jakieś drapieżniki? Duże koty? Żadnych takich zagrożeń?